Dni 155-180: Australia (6 IV – 1 V 2012) - zdjęcia i relacja


Po pięciu miesiącach w Azji, Australia stanowiła spore wyzwanie. Musieliśmy całkowicie zmienić nawyki podróżowania. Nastąpił kompletny reset.
Zamiast hoteli z łazienką, klimatyzacją i śniadaniem często podawanym do numeru – czekały na nas kempingi w buszu. Zamiast urozmaiconego jedzenia w restauracjach (ach, te owoce morza) - samodzielnie przygotowywane, proste posiłki. Szczególnie ciężko było przestawić się na tutejsze ceny i pogodzić się z faktem, że za tak wiele otrzymujemy tak mało. W Azji prawie wszystko było umowne i stanowiło przedmiot negocjacji. A tu, ludzi jak na lekarstwo. Nawet nie ma z kim porozmawiać. Poza tym wszystko zostało już dawno ustalone, a życie uregulowane przez zakazy, nakazy, kamery i wysokie kary za najmniejsze przekroczenie.  
Byliśmy jednak samodzielni i samowystarczalni. Po raz pierwszy mieliśmy samochód, który był jednocześnie naszym domem, a przed nami był cały kontynent do przebycia. Zakosztowaliśmy życia nomadów. Wspaniałe wyzwanie i przygoda. Poniżej szczegółowa relacja.
 
Ruszamy w drogę! Przed nami 7000 km.
Dzień 1/155 (dni w Australii/od początku podróży) - Darwin - 6 IV

Rzucało nami na wszystkie strony ale jakoś udało się wylądować w Darwin.  Na lotnisku długa kolejka do odprawy, bo każdy musi przejść rozmowę z urzędniczkami emigracyjnymi. Ile byliście na Bali, ile zostajecie w Australii, gdzie się zatrzymacie, skąd wypożyczacie samochód?  Za wwożenie jedzenia w jakiejkolwiek postaci grożą wysokie kary. Ja szczerze przyznaję, że mam w plecaku dwie ulubione przyprawy z Indonezji i jakoś się udaje.

Przylatujemy w Wielki Piątek i miasto wygląda jak wymarłe. Autobus z lotniska podrzuca nas pod „backpakerski” hostel w centrum. Trwa właśnie impreza przy basenie, gra głośna muzyka. W ramach promocji świątecznej sprzedają „tanie” piwo – tzn. 10 AUS za 1.1 litrowy dzbanek.
Mimo upału robimy spacer po mieście. Widać, że Australia to już inny, tzw. „pierwszy” świat. Dużo czystych i ładnie zagospodarowanych publicznych przestrzeni, których nie było w Azji.  Idziemy na zadbane kąpielisko, wszędzie są nowoczesne toalety i kraniki z pitną wodą. Szkoda tylko, że zabudowa jest taka nijaka. Prawie wszystkie stare budynki zostały zniszczone przez huragan w 1974 roku.

Ceny jedzenia i noclegów są bardzo wysokie. Tani pokój z piętrowymi pryczami bez łazienki kosztuje 60 AUS (ok. 70 U$), duża pizza - 24 AUS, coca cola - 5 AUS, a małe piwo w barze 7-8 AUS. I pomyśleć, że niedawno narzekaliśmy na Indonezję...

Dzień 2/156 - Darwin – Park Narodowy Litchfield  (przejechany dystans - 160 km) – 7 IV



Odbieramy zamówiony samochód z wypożyczalni Wicked.  Okazuje się przerdzewiałą starą furgonetką Mitsubitchi Express przerobioną na kampera. Jest wyposażona w prostą kuchenkę turystyczną i pojemnik na lód (zamiast prawdziwej lodówki). W środku po złożeniu stolika na materacach mogą spać dwie osoby. Nie narzekamy bo na karoserii ma wysprejowane graffiti The Beatles i Yellow Submarine. To miły zbieg okoliczności, bo oboje kochamy ten zespół.  

Obiad w warunkach polowych
Wypożyczenie okazuje się droższe niż wynikało to z reklam. Do niskiej bazowej stawki 39 AUS za dzień, trzeba dopłacić po 26 AUS dziennie dodatkowych kosztów (za podróż w outback, za jazdę w jedną stronę, itd.). Dodatkowo okazuje się, że musimy wyłożyć całą sumę wraz z 2000 AUS zwrotnej kaucji w gotówce bo terminal nie chce czytać naszych kart kredytowych.  Udajemy się do bankomatu i wybieramy bardzo gruby plik gotówki na opłaty, kaucje i życie w tym drogim kraju.

Aborygeńska Madonna w katedrze w Darwin
Oswajając się z lewostronnym ruchem jedziemy na wielkie zakupy do supermarketu. Samo przestawienie się idzie łatwo – jak mantrę powtarzam sobie by „patrzeć w prawo, jechać w lewo”.  W sklepie kupujemy puszki, makarony i zapas fasolki w sosie pomidorowym na najbliższe dwa tygodnie w buszu.  Do tego kilkanaście butelek wody oraz wino w kartonie (mają tu naprawdę dobre tzw. cask wine). Wszelkie używki za wyjątkiem lokalnego wina są bardzo drogie.  No cóż w Azji codziennie orzeźwialiśmy się wyśmienitym piwem, w Australii trzeba przestawić się na wino.

Wodospady w Litchfield NP
Pod wieczór pustą Stuart Highway ruszamy do Parku Litchfield. Wrażenie robią czyste intensywne kolory; trawy, nieba i pomarańczowy odcień ziemi. Na pierwszy nocleg wybieramy mały camping w buszu przy Florence Falls. Mimo tak odludnego miejsca wyposażenie jest bardzo porządne – są czyste toalety i prysznice z ciepłą wodą. Płaci się wrzucając 6.60 AUS od osoby do małej skrzynki. Wszystko byłoby wspaniale gdyby nie komary. Nasz kamper nie ma moskitier (!?) i dziesiątki komarów dostają się do środka. Temperatura jest powyżej 30 stopni i przy zamkniętych oknach spać się nie da.

Dzień 3/157 -  Park Narodowy Litchfield – Bark Hut (na drodze do Kakadu)  – (dystans 245 km) - 8 IV
 
Po nieprzespanej nocy ruszamy na zwiedzanie parku Litchfield. Kąpiemy się przy wodospadach Florence i jedziemy do najsłynniejszych wodospadów Wangi. Niestety można je tylko obejrzeć. Z powodu krokodyli i niebezpiecznych prądów kąpiel jest zabroniona. Podobnie będzie w kilku innych miejscach północnej Australii. Niedawno skończyła się pora deszczowa i niebezpieczne słonowodne krokodyle dostały się w głąb lądu. 

Kąpiel w wodospadach
Duży ale niegroźny
Po drodze oglądamy jeszcze kilkumetrowe kopce termitów. Z powodu przegrzania Magda ma kryzys: ból głowy i mdłości.  Pomaga wylanie na głowę butelki wody i Ibuprom.

 
Kolejnym celem jest Kakadu – największy z australijskich parków narodowych. Jedziemy przez płaskie pustkowia Wetlands. Zatrzymujemy się na campingu Bark Huts, gdzie spędzamy naszą najgorszą noc. Komarów nie są już nie dziesiątki, ale setki. Z powodu gorąca nie daje się spać w kamperze przy zamkniętych oknach. Komary zresztą i tak przedostają się do środka sobie tylko znanymi szczelinami (chłodnica, dziury w karoserii?).  Opatuleni w śpiwory jakoś wytrzymujemy do świtu. Przed dalszą podróżą decydujemy jednak kupić namiot z porządną moskitierą.  Ale są też miłe momenty. Rano komary znikają, a na campingu pojawiają się małe kangury, które śmiało podchodzą tuż pod nasz samochód i patrzą z ciekawością. 

Nocny gość
Dzień 4/158 – Park Kakadu – nocleg na kampingu Malabarybajdju (dystans 342 km) - 9 IV

Po naszym falstarcie w outbacku zawracamy po ratunek w stronę cywilizacji. W pierwszym napotkanym sklepie (czyli po przejechaniu 80 km) kupujemy namiot. Mamy szczęście, była to ostatnia sztuka, którą cudem odnalazł życzliwy sprzedawca. Cena 30 AUS wydaje się wyjątkowo niska. (Za 2 dni identyczny namiot widzimy już za 130 AUS).  Cieszymy się, że dzięki niemu może uda się przespać kolejne noce.  
Wreszcie nocleg bez komarów
Z powodu powodzi musimy zmienić nasze plany zwiedzania Kakadu. Główne atrakcje (np. Ubirr) są zamknięte. Na inne można się dostać jedynie po wykupieniu drogich wycieczek łodzią (Yellow Water) lub samolotem (Wodospady Jim-Jim).  Zamknięte są również niektóre pola namiotowe.  Zatrzymujemy w dzikim buszu przy rozlewiskach Krokodylej Rzeki. Mały kamping nie ma żadnej obsługi, wody ani pryszniców. Wyposażony jest tylko w proste toalety. Są za to tysiące komarów. To już prawdziwa inwazja. Nawet silny repelent (40% DEET!) działa ledwie kilkanaście minut.  Po błyskawicznym posiłku przyrządzonym na kuchence pod klapą samochodu uciekamy do namiotu. Za nami wchodzą tam dziesiątki komarów. Ich dokładne wybicie zajmuje prawie godzinę, ale w końcu możemy bezpiecznie zasnąć.  Rano cały namiot z zewnątrz obsiadają setki komarów. Tylko czekają na nasze wyjście.  Odwlekamy tę chwilę mając nadzieję, że ostre słońce trochę je wypłoszy. Nic z tego. Czarna chmura czeka już na nas i konfrontacji nie daje się uniknąć. Pakujemy się błyskawicznie i ruszamy dalej. 

Aligator River 
Magda w buszu
Informacje praktyczne: wstęp do parku Kakadu – 25 AUS, kamping – 15-20 AUS (za 2 osoby), benzyna od 1.49 AUS do 1.99 AUS, woda mineralna 1.5 l – od 0.90 AUS w supermarkecie do 2.5 AUS w małym sklepie.

Dzień 5/159 – Park Kakadu – Pine Creek (dystans 241 km) - 10 IV

Nabul (coś tam), czyli postrach kobiet
 
Jedziemy do Nourlangie, do miejsca, w którym znajdują się naskalne malowidła Aborygenów. Gdy jemy spóźnione śniadanie podjeżdża do nas ranger pytając o bilety wstępu. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że chcieliśmy je kupić, ale były wyprzedane. Potem robimy dwugodzinny spacer po perfekcyjnie przygotowanym szlaku z mostkami i tablicami informacyjnymi. Wjeżdżamy na Kakadu Highway i zataczamy dużą pętlę po parku. Zatrzymujemy się w kilku punktach widokowych, które dzieli od siebie po kilkadziesiąt kilometrów. Na noc dojeżdżamy do Pine Creek, małej miejscowości już poza parkiem. To prawdziwy cud, ale nie ma tu komarów! 



Dzień 6/160 – Pine Creek – Nitmiluk NP. czyli wąwóz Katherine (pokonany dystans 168 km) - 11 IV
    W Pine Creek są dwie ulice, małe muzeum kolejnictwa i park z rdzewiejącymi maszynami z czasów gorączki złota. Po ich obejrzeniu ruszamy znów na Stuart Highway. Droga ta ciągnie się przez ponad 3000 km z północy na południe, przez środek Australii. Mamy zamiar pokonać ją w całości. Przed miastem Katherine zbaczamy 20 km do Lelyin, gdzie ma być ładny kamping i wodospady z miejscem do kąpieli. Wszystko jest jednak zamknięte z powodu powodzi, krokodyli i silnych prądów. 

Wszędzie te nieznośne zakazy :)
Dojeżdżamy do kampingu przy parku Nitmiluk (36 AUS). Jest basen i typowe dla Australii publiczne gazowe grille. Przyrządzamy sobie steki i kiełbaski. Jest to miła odmiana od puszek i makaronu. Wieczorem obok naszego namiotu przechadzają się małe kangury. Chyba rozstawiliśmy się na trasie ich wędrówek, bo rano okazuje się, że mamy zerwane linki od namiotu. 




Dzień 7/161 – Nitmiluk NP. – Larrimah (pokonany dystans 218 km) - 12 IV

Idziemy na pięciogodzinny trekking, oglądając ze szczytu wąwozu przełomy rzeki. Uwieńczeniem wycieczki jest orzeźwiająca kąpiel w Southern Rockhole – naturalnym basenie przy wodospadzie. Jest to cudowne miejsce, choć w nogi kąsają małe, wredne, pasiaste rybki.   


Przełom rzeki Katherine

Ruszamy dalej, z przerwą na zakupy w supermarkecie w Katherine. Uzupełniamy też zapasy wina.  Z powodu restrykcyjnego prawa przy kupnie alkoholu kserowane są nasze paszporty. Obowiązują też ścisłe ograniczenia – można kupić nie więcej niż 2 litrowy karton dziennie.  W ramach walki z uzależnieniami aborygeńskiej społeczności wprowadzono również specjalny rodzaj bezzapachowej, nietoksycznej benzyny o nazwie Opal. Zwykła benzyna była bowiem wąchana jako narkotyk.

Kiedyś była tu kolej, gdy zmieniła trasę wszystko podupadło


Dzień 8/162 – Larrimah - Tennant Creek (pokonany dystans 507 km) - 13 IV

Larrimach to trzy domy na krzyż (w sumie 13 mieszkańców) i przydrożny zajazd z kampingiem przy Stuart Highway. Kiedyś przynajmniej była tu stacja telegrafu i kolej, ale dziś zostało po nich tylko małe muzeum.  Kamping jest jednak wyjątkowy. Mieści się przy nim małe zoo, którego ozdobą są słodko i słonowodne krokodyle. Te ostatnie są zdecydowanie większe i niebezpieczne dla człowieka. Po drodze nieprzyjemna przygoda z policją. Dostajemy tzw. speed ticket (120 AUS) za przekroczenie prędkości o15 km na terenie zabudowanym. Co prawda tutejszy teren zabudowany niewiele różni się od buszu, a mijane miejscowości to zwykle tylko kilka domów. Dyskusja z policją nie ma tu większego sensu, próba tłumaczenia może tylko pogorszyć sprawę. Pod wieczór docieramy do Tennant Creek i śpimy w Outback Caravan Park (25 AUS).  Udaje się zdążyć tuż przed zamknięciem. Często obsługa kampingów i hoteli idzie o 18 do domu, a teren zamykany jest na klucz.


Dokąd jechać dalej?
Dzień 9/163 – Tennant Creek – Alice Springs (dystans 532 km) - 14 IV

Kolejny dzień jazdy przez całkowite pustkowia. Setki kilometrów porośnięte krzakami i pojedynczymi drzewami. Na drodze, co jakiś czas trzeba omijać ciało kangura rozjechanego przez składający się z trzech przyczep drogowy pociąg. Mijane miejscowości istnieją tylko na mapie, bo poza małym barem ze stacją benzynową zazwyczaj nie ma w nich nic więcej.
Rytm podróży przez Australię wyznaczają właśnie te znajdujące się co kilkadziesiąt kilometrów roadhousy. Podobne jeden do drugiego starają się jakoś od siebie wyróżnić. Obok niektórych stoją różne dziwaczne pomniki. Inne kolekcjonują banknoty lub tablice rejestracyjne z innych krajów. Zajazd w Wycliffe Well nazwał się np. krajowym centrum obserwacji UFO.



Staram się tankować w co ciekawszych z nich, pamiętając aby poziom paliwa nigdy nie spadł poniżej połowy. Po drodze zatrzymujemy się na dłużej jedynie w Devils Marbles - przy skałach przypominających wielkie kartofle. 



Przed zmierzchem docieramy do Alice Springs, jedynej miejscowości w środku Australii, którą można by nazwać miastem. Zatrzymujemy się w Heavitree Caravan Park (24 AUS). Miejsce to leży nieco za miastem, nad wąwozem wyschniętej Todd River. Zwiedzanie miasta odkładamy do rana. Snujące się po okolicy zakapturzone postacie nie zachęcają do nocnego spaceru. 


Dzień 10/164 – Alice Springs – Curtin Springs (dystans 380 km) - 15 IV

Chodzimy po Alice i wspinamy się na niewielkie wzgórze Anzac.  Widać stąd gór panoramę miasta położonego w przesmyku pomiędzy wschodnim i zachodnim pasmem gór MacDonnella. Oprócz położenia samo Alice niczym specjalnym się nie wyróżnia. Na głównej ulicy trwa kiermasz rękodzieła i ekologicznej żywności.  Sprzedawcy to prawie wyłącznie biali.  Kilku Aborygenów widzimy jedynie pod sklepem monopolowym.. Czekają na godz. 14, od której zaczyna się tu sprzedawać alkohol. Chcemy dziś dojechać na kemping w Yulara 20 km od Uluru. To jedyne centrum noclegowe w okolicy skały, mają monopol i dyktują wysokie ceny.  Zaczyna zapadać zmierzch i decydujemy zatrzymać się wcześniej. Jazda po zmroku jest niebezpieczna ze względu na wychodzące na drogę kangury. W przypadku wypadku po zmroku wszystkie koszty naprawy wypożyczonego samochodu pokrywa się z własnej kieszeni. Wolimy nie ryzykować. 100 km od Uluru znajduje się przyjemny i do tego bezpłatny kemping wyposażony nawet w gorące prysznice. Zostajemy tam na noc.  

  
Dzień 11/165 – Uluru/Ayers Rock (przejechany dystans 146 km) - 16 IV

Rano pokonujemy dzielące nas od skały 100 km. Jazda po pustych i prostych drogach w Północnej Australii jest bardzo szybka, a obowiązujący limit prędkości to 130 km/h.
Przed wjazdem do parku jest bramka jak na autostradzie gdzie trzeba wykupić bilet. Trzydniowy pobyt w Uluru i Kata Tjuta kosztuje 25 AUS.  Parki narodowe w Australii są generalnie darmowe, ale wyjątkiem są tereny oddane Aborygenom. Przekazanie to ma charakter chyba jedynie formalny, bo nawet w centrum turystycznym prezentującym ich kulturę pracują głównie biali. 


Uluru od podnóża. Na skale widoczne drabinki dla wspinaczy.
Dziś akurat wejście zamknięte z powodu wiatru.
Idziemy na 10 km spacer dookoła Uluru. Skała wygląda inaczej w każdej strony. Z bliska nie stanowi takiego monolitu jak na zdjęciach z daleka. U jej podnóża znajdują się liczne miejsca święte Aborygenów, gdzie nie należy robić zdjęć. Podobnie w złym tonie jest wchodzenie na szczyt. Na licznych tablicach dyrekcja parku prosi o uszanowanie lokalnej tradycji i rezygnację ze wspinaczki. Nie jest to jednak kategorycznie zabronione, ponieważ wszyscy boją się spadku obrotów z turystyki. Tradycja, tradycją, ale jak widać kasa jest ważniejsza.
 
Wędrówka dookoła skały zajmuje ok. 4 godzin. Idziemy prawie w milczeniu bo towarzyszące nam zgraje much czekają tylko na okazję by dostać się do naszych ust. Machanie rękami niewiele pomaga, wyjściem jest tylko specjalny kapelusz z siatką. 
Pod wieczór zjawiamy się na parkingu specjalnie wyznaczonym do oglądania zachodu słońca. Rozstawiamy stół, krzesła i przygotowujemy sobie ciepłą kolację ze wspaniałym widokiem. Góra zmienia co chwila kolor, stając się coraz intensywniej czerwona.  Łamiąc naszą zasadę już po zmroku wracamy na kamping Yulara (36 AUS). Na szczęście to tylko 20 km.
Kolacja z widokiem
Dzień 12/166 – Uluru (Ayers Rock) – Kata Tjuta (Olgas) – Curtin Springs (przejechany dystans 200 km) - 17 IV


Dziś pora na drugi z wielkich monolitów. Skały Kata Tjuta oddalone są tylko 50 km od Uluru. Są od niego nawet wyższe – mają ponad 500 m wysokości (Uluru tylko 350 m). Nie mają może aż takiego ikonicznego wyglądu ale robią nie mniejsze wrażenie.  Niezapomnianym doświadczeniem jest przejście szlakiem Dolina Wiatrów (7.4 km). 



Idzie się kamienistym wąwozem pomiędzy kilkusetmetrowymi obłymi monolitami. Pomimo zimy jest strasznie gorąco i wypijamy po 2 litry wody (co tu się dzieje w lecie?). Szlak jest zdecydowanie trudniejszy niż spacerek wokół Uluru. Wchodzimy też pod wąwóz Walpa. To krótki, ale ładny szlak przez zieloną dolinę pomiędzy pionowymi skałami.
Na noc wracamy na sprawdzony darmowy kamping w Curtin Springs. Mamy tu małe spotkanie z wałęsającym się swobodnie wielkim strusiem emu. Gdy na chwilę odchodzimy od stolika oglądać zachód słońca, struś spokojnie podchodzi, zagląda w talerze i wsadza dziób do kubka z winem. Prawdopodobnie pociągnął niezłego łyka, ale na szczęście zostawił trochę dla Magdy.  

Struś przyłapany przez Magdę
Ten sam delikwent podczas kąpieli

Dzień 13/167 – Curtin Springs – Coober Pedy (przejechany dystans 668 km) - 18 IV

Po drodze stopniowo zmienia się krajobraz. Czerwona ziemia i porastający ją busz ustępuje miejsca popielatej, porośniętej kępami trawy półpustyni.  Droga staje się wyjątkowo monotonna, nawet jak na Australię. Słuchamy w kółko jednej płyty z dyskografią The Beatles na MP3 (nazwa campera zobowiązuje). W australijskim outbacku nie ma co liczyć na radio. Zasięg kończy się zaraz po opuszczeniu większego miasta. 


Krajobraz jak po wojnie atomowej
Coober Pedy to mała osada otoczona pustynią. Jest to światowe centrum wydobywania opali. Dookoła miasta są setki małych i większych kopalni. Już kilkadziesiąt kilometrów przed miasteczkiem na pustyni pojawiają się dziesiątki małych kopczyków. Dziwny, nieziemski krajobraz.
Śpimy na kempingu prowadzonym przez Hindusów (Opal Caravan Park 20 AUS). W tym miasteczku żyje ponoć kilkadziesiąt różnych narodowości. Ludzie przybywali to po II wojnie światowej by kopać opale. Wielu jest uchodźców z Bałkanów – jest nawet imponująca, podziemna cerkiew serbska.

Wnętrze podziemnego kościoła katolickiego. Urocze, prawda?

Dzień 14/168 – Coober Pedy – Port Augusta (przejechany dystans 570 km) - 19 IV

Rano zwiedzamy Coober Pedy, wzgórze widokowe, wykute w skale kościół katolicki i cerkiew, podziemne sklepy i mieszkanie. Podziwiamy przede wszystkim biżuterię z opalami. Ceny od 30 do 10 000 AUS, zależnie od klasy kamienia. Ze względu na post-apokaliptyczne krajobrazy w CP nakręcono kilkanaście filmów, np. „Mad Max III”, „Priscilla, królowa pustyni” i kilka wysokobudżetowych produkcji sci-fi. Pozostałością po nich jest porzucony przy głównej ulicy statek kosmiczny. 

Dwa pojazdy KOSMITÓW

Upss... !
Potem już tylko droga przez pustynię.  Mijamy najdłuższy odcinek bez żadnych śladów człowieka – 250 km przez dawny poligon rakietowy.
Port Augusta to już powrót do cywilizacji. Krzyżują się tu szlaki kolejowe i w nocy budzą nas dźwięki przetaczanych pociągów.  Trafiamy na wyjątkowo kiepski kamping – nie ma ani kawałka trawy. Jedziemy na inny gdzie jest rozorane podmokłe pole, ale lepsze to niż nocleg na żwirze (24 AUS).  

Duża aborygeńska matka Ziemia i mała Magda

Dzień 15/169 – Port Augusta – Adelajda (316 km) – 20 IV

Adelajda, rzeczka w centrum

Adelajda to pierwsze miasto w Australii, które nam się podoba. Centrum otoczone jest parkami i ogrodem botanicznym. Z naszego kempingu spacerkiem wzdłuż rzeki docieramy do centrum idąc cały czas przez park. Na głównym placu manifestują zwolennicy relegalizacji marihuany. Twierdzą, że paliła ją nawet królowa Wiktoria, której pomnik stoi nieopodal. Kilka kroków dalej znajduje się stara hala targowa, w której co chwila odbywa się bezpłatna degustacja próbek jedzenia z różnych restauracji. Rozczarowuje tylko życie nocne. Jest zbyt elegancko i grzecznie. W kilku restauracjach dystyngowane towarzystwo popija piwo z malutkich buteleczek. I to wszystko. Na noc po raz pierwszy decydujemy się nie rozbijać namiotu. Jest za zimno, w końcu to australijska jesień.    

Jesień na południu Australii, czyli zimno!
 
Dzień 16/170 – Adelajda – Dolina Barossa (72 km) – 21 IV

Rano zwiedzamy muzea Adelajdy: Muzeum Wina (nic specjalnego, ku rozczarowaniu nie było żadnej degustacji), Galeria Sztuki (od sztuki klasycznej do współczesnej oraz sztuka aborygeńska, ogólnie bardzo ciekawe), muzeum Południowej Australii (ciekawa wystawa etnograficzna wysp Pacyfiku oraz całe piętro poświęcone kulturze aborygeńskiej). Kolejnym celem jest oddalona o 50 km słynna z produkcji wina dolina Barossa. Pada deszcz i noc spędzamy w naszym kamperze. Kamping w Tanunda (centrum doliny), co dziwne o tej porze roku jest pełen przyczep i kamperów. Na pociechę mamy butelkę pierwszorzędnego shiraz z winnicy Petera Lehmana (18 AUS).

Osadę w dolinie Barossa założyli emigranci z Prus i Śląska


Dzień 17/171 – Dolina Barossa – Penola (436 km) – 22 IV

Po wycieczce na punkt widokowy udajemy się do Petera Lehmana na degustację. Miłą pani z obsługi nalewa po odbrobinie znajdujących się w karcie win tłumacząc ich pochodzenie. Wina są przednie i większość z nich kosztuje powyżej 50 AUS. Osobna kategoria to wina wzmocnione: tawny port (ciemno-brązowe porto) i słodki muskat. Dokonujemy zakupu czterech różnych win.

Dzień 18/172 – Penola – półwysep Bridgewater – Port Fairy (272 km) – 23 IV

Jedziemy w stronę Melbourne wybierając drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża – Great Ocean Road.  Zbaczamy na półwysep Bridgewater, gdzie wg. przewodnika znajduje się kolonia fok. Widoki przybrzeżnych klifów są zachwycające, tylko pogoda nie dopisuje. Niebo błyskawicznie się chmurzy i leje deszcz. Zastanawiając się czy nie wracać jemy w aucie mały posiłek. Gdy kończymy, staje się cud – nagle wychodzi słońce i robi się upalnie. Do platformy widokowej idziemy prawie godzinę wzdłuż najwyższego w południowej Australii klifu -130 m. Obserwacja fok jednak rozczarowuje. Widzimy, co prawda kilka osobników w wodzie, ale z bardzo wysoka i daleka. 


Spacer do kolonii fok, półwysep Bridgewater

Dzień 19/173 – Port Fairy – Princetown (Great Ocean Road) (132 km) – 24 IV

Port Fairy, w którym zatrzymaliśmy się na kampingu (Garden Caravan Park - 33 AUS) to ładne, małe miasteczko, położone u ujścia rzeki.  Oglądamy dobrze zachowany fort z końca XIX w. zbudowany w obawie przed rosyjską inwazją.

Lasy przy Great Ocean Road zamieszkują misie koala ...
... i wiele gatunków ptaków
W Warrnambool mamy pierwszy poważny defekt samochodu. W czasie jazdy urywa się lewarek zmiany biegów.  Jest dzień przed świętem narodowym Anzac Day i boimy się o naprawę. Sami znajdujemy warsztat i trafiamy na bardzo pomocnych ludzi, którzy odholowują nasz samochód. Kiedy zjawiamy się tam po pół godzinie, szeroko uśmiechając się mówią, że już po wszystkim i możemy jechać dalej. Koszt naprawy (wymiana linki zmiany biegów – 88 AUS) pokrywa bezgotówkowo nasza wypożyczalnia.



Tego samego dnia oglądamy jeszcze niezwykłe formacje skalne, które ocean wyrzeźbił w klifach. Co kilka kilometrów znajdują się punkty widokowe parku narodowego Campbell. Najbardziej znane skały to Dwunastu Apostołów. Chcemy je obejrzeć w świetle zachodzącego słońca. Niestety z powodu chmur z zachodu nici. Szybko robi się ciemno i wypada szukać kampingu. Ma znajdować się w najbliższej wiosce – Princetown, ale tam czeka nas niespodzianka. Wszystko zamknięte. Postanawiamy nocować na dziko. Parkujemy tuż obok publicznej toalety i do szczęścia brakuje tylko prysznica. Ale cóż jedną noc jakoś można wytrzymać.


Dzień 20/174 – Princetown (Great Ocean Road cd.) – Melbourne (314 km) – 25 IV

Rano wracamy do Dwunastu Apostołów by zrobić kilka zdjęć z lepszym świetle. Punkt widokowy to kilkaset metrów mostków nad klifem, do których dochodzi się przejściem podziemnym z dużego pawilonu Visitor Center. Jest też ogromy parking, lądowisko śmigłowców i hotel. Cała ta turystyczna infrastruktura tuż obok kilku prostych skal odbiera miejscu sporo uroku.

Magda a w tle Dwunastu Apostołów
Potem przemierzamy ostatni odcinek Great Ocean Road. Droga wije się nad klifami, co przypomina wybrzeże Chorwacji. Owszem, jest widowiskowo, ale do wybrzeże i klify Czarnogóry są ładniejsze.

Nasz samochód budził duże zainteresowanie
Po południu docieramy do Melbourne i znajdujemy hostel w centrum miasta (drogo, dwójka z piętrowym łóżkiem, bez łazienki – 80 AUS). Rezygnujemy ze spania na kampingu. Jest zimno, kampingi znajdują się daleko od centrum, a my chcemy zwiedzić miasto. Problemem okazuje się jednak zaparkowanie naszego vana. Jest święto Anzac Day i polecany przez hotel parking nie ma wolnych miejsc. Inne są zamknięte albo działają tylko do północy (i kasują po 15 AUS za godzinę). Krążymy po mieście wpadając w coraz większą desperację. W końcu skręcamy w jakiś tunel i wyjeżdżamy po kilku kilometrach gdzieś na obrzeżach. Za przejazd tunelem trzeba w dodatku słono zapłacić (15 AUS) bo wszystkie samochody są przy wjeździe fotografowane. Tymczasem zapada zmierzch i znalezienie drogi powrotnej do hotelu w obcym, pełnym remontowanych ulic mieście staje się koszmarem.
W końcu znajdujemy miejsce blisko hotelu, ale musimy je opuścić o 7 rano pod groźbą więzienia i deportacji. Wieczorem idziemy na długi spacer i oglądamy najważniejsze miejsca. Melbourne to piękne, żywe i pełne atrakcji miasto, ale kłopoty parkingowe psują nam nieco przyjemność jego zwiedzania.

Dzień 21/175 – Melbourne – Canberra (776 km) – 26 IV

Szybko kończy się czas na jaki wypożyczyliśmy samochód a do przejechania zostało jeszcze ponad 1000 km. Australia to naprawdę rozległy kontynent i nawet odległości pomiędzy największymi miastami są ogromne. Dla lubiących jazdę samochodem (a do nich się zaliczam) przemierzanie otwartych, pustych przestrzeni i smakowanie zmiennych krajobrazów to przyjemność. Droga z wybrzeża do Canberry wiedzie w pobliżu Snowy Mountains i widoki są zachwycające. Ostatni odcinek to już jedynie 300 km, głównie przez pokryte lasami wzgórza. I nawet tu osady ludzkie to rzadkość, mijamy je nie częściej niż co kilkadziesiąt kilometrów.

Częściej spotkasz kangura lub koalę niż człowieka

Dzień 22/176 – Canberra – Sydney (300 km) – 27 IV

To już ostatnia noc w camperze w Canberze. I dobrze, bo robi się coraz zimniej. W nocy był przymrozek. Przetrwałem jedynie dzięki temu, że podpiąłem swój cieniutki, letni śpiworek do grubego śpiwora Magdy. Wożenie go przez Azję wydawało się szaleństwem, ale jak widać się przydał.  Rano robimy honorową rundę po mieście. Centralnym punktem jest zakopany w ziemi, porośnięty trawą parlament. W zasadzie nic nie widać, wystaje tylko słup z wielką flagą. Potem jeszcze tylko 300 km autostradą i o 14 oddajemy samochód w Sydney. Tam czeka już na nas wujek Magdy. Zabiera nas do siebie, do domu na przedmieścia i ugaszcza prawdziwie po królewsku. Na stole czeka świeże sashimi z łososia, pyszne ostrygi i zimna wódka!

KOSMICI dotarli do Sydney (rysunek z Muzeum Sztuki Współczesnej)

Dni 23–26 (w Australii) 177-180 (od początku podróży) - Sydney (przejechany dystans 0 km!) – 28 IV – 1 V

Wujek zabiera nas na wycieczkę po okolicy. Sydney jest bardzo rozległe i otoczone parkami narodowymi, pięknymi plażami i kopalniami węgla (ich istnienia trudno się nawet domyślić).

Wybrzeże w okolicach Sydney
Kolację jemy w typowo australijskim stylu – wujek przygotowuje wołowe i jagnięce steki na ogrodowym grillu.  Przez kolejne dwa dni zwiedzamy Sydney. Kolejka podwozi nas w samo centrum miasta na Circular Quay. To przystań, z której odchodzą promy kursujące po zatoce. Jest stąd bardzo blisko na most (jego ogrom robi duże wrażenie), do opery (budynek z bliska wymaga już sporego remontu) i do muzeum sztuki współczesnej (cieszy oczy, choć większość obiektów trudno nazwać sztuką, darmowy wstęp).

Circular Bay to centrum transportowe Sydney. Żółte promy pełnią
funkcję komunikacji podmiejskiej.
Turystyczni Aborygeni przed Circular Quay

Wspinaczka na most (atrakcja za jedyne 200 AUS)
Płyniemy na Manly - miasteczko malowniczo położone u wejścia do zatoki z ładną plażą i atmosferą kurortu. Z promu widać piękną panoramę centrum Sydney (45 minutowy rejs, cena w obie strony - 16 AUS). Wujek znów nas zaskakuje. Gdy wracamy po całym dniu łażenia, częstuje nas swoją specjalnością – wyśmienitą zupą laksa z owocami morza.
Korzystając z gościny przygotowujemy się na Nową Zelandię. Planujemy trasę, studiujemy przewodniki i wreszcie kupujemy bilety na dalszą podróż. Posiadanie biletu wylotowego z Nowej Zelandii jest bezwzględnie sprawdzane przy podróży do tego kraju. Będą o to pytać już na lotnisku w Sydney. Żegnamy Australię i lecimy dalej.

Magda i wujek Jurek. Pozdrawiamy i dziękujemy!


3 komentarze:

  1. ekscytująca relacja!
    no i wybrzeże Czarnogóry się pojawia, człowiek ma punkt odniesienia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Australia jest piękna i ciekawa ale do Serbii (ludzie!) i Czarnogóry (widoki!) się nie umywa!

    OdpowiedzUsuń
  3. W przyszłym życiu każdy obecnie dobry i prawy człowiek powinien urodzić się w Czarnogórze :)

    OdpowiedzUsuń